6 grudnia, w ostatnie Mikołajki byłam sama w domu, dość zrozpaczona tym, że nie jestem u mamy i nie zbyt pewna, czy Mikołaj będzie wiedział jak mnie znaleźć w Krakowie. Szczerze zaczęłam się obawiać, czy w moim wieku nadal powinnam czuć dreszcz podniecenia na myśl o tym święcie, czy może jednak należy porzucić złudzenie, że jestem dzieckiem.
I kiedy już miałam się poddać, zadzwoniła do mnie Ania z pytaniem, czy lecimy do Belgradu. Zgodziłam się od razu, bo czas na zakup biletu miałam do północy, a była godzina 23:30.
I tak pod koniec lutego wylądowaliśmy w Serbii.
Cała wycieczka trwała 5 dni, ale nie jestem pewna, czy istotnie tyle, bo jakoś tak się stało, że zgubiłam jeden dzień, ale tak, czy siak czasu było sporo, jak na nasze standardy, Wysiadłam z samolotu oczekując krajobrazu lekko paździerzowego, jako że opowiadano mi, że Serbia przypomina Polskę sprzed 10 lat. Drogę z lotniska przespałam, więc nic nie wiem o krajobrazach, ale trzeba przyznać, że sama stolica jest sto razy bardziej wielkomiejska niż Kraków i trochę przypomina mi Warszawę z jej socrealistycznym monumentalizmem i nowoczesną energią. Okazało się, że jest tam taka ilość fantastycznych knajp, że odwiedzanie ich zajęło nam większość czasu.
Pierwszego dnia zrobiliśmy najważniejszą rzecz, czyli zjedliśmy lunch na ulicy. Był to oczywiście burek (pieczone, potwornie tłuste ciasto filo z mięsem, szpinakiem lub serem - cudownym pachnącym, wiejskim białym serem!). Do atrakcji należał też obowiązkowy nocny spacer, wino i widok na Dunaj z twierdzy Kalemegdan. Jeśli chodzi o wino, to ważne są dwie rzeczy: wszędzie, gdzie byliśmy do wina podawano nam darmowe przystawki. Nawet jeśli były to 3 orzechy, to i tak było to super, bo w Polsce takich luksusów doświadcza się tylko w co lepszych restauracjach, a i tam nie zawsze. Po drugie zaś: spróbujcie wina Probus! Jest genialne, lekkie i jednocześnie bardzo aromatyczne, pachnie wakacjami, kolacją na tarasie i szczęściem. I trudno je dostać w sklepach...
Drugiego dnia trochę więcej zwiedzaliśmy. Byliśmy w mauzoleum Tito, które kryje się pod oficjalną nazwą Muzeum Historii Jugosławii. Trzeba pamiętać, że historii Jugosławii tam się za bardzo nie pozna, ale warto zobaczyć to miejsce ze względów architektonicznych, a także żeby rozumieć stosunek Serbów do swojej historii.
Widzieliśmy też cerkiew świętego Sawy, która jest w stanie permanentnego wykańczania i to jest w niej wspaniałe. Puste ascetyczne wręcz wnętrze uwypukla ogrom bryły świątyni i działa kojąco w połączeniu z panującą tam ciszą.
Drugi dzień spędziliśmy w knajpach i muzeach, bo trochę padało. Polecam bardzo, bardzo Muzeum Tesli!!! Mniej polecam Salon Muzeum Sztuki Współczesnej, gdzie obejrzeliśmy kilka instalacji, na których świetnie nam się spało. Ważne jest jednak to, co jedliśmy. Znaleźliśmy cudownie autentyczną kafanę zaraz obok Muzeum Sztuki Użytkowej. Jedliśmy tam świetne Ćevapčići. Ta ilość tłustego mięsa na pewno by nas zabiła, gdyby nie duża karafka czerwonego wina. Byliśmy też na lodach u Moritza. Cudowny wystrój rodem z lat 50, i absolutnie wspaniałe lody sprawiły, że chcieliśmy prosić tam o azyl.
Przedostatni dzień przeznaczyliśmy na wycieczkę. Udało nam się znaleźć autobusy do Nowego Sadu, z którego przeszliśmy do Petrovaradina, żeby zobaczyć twierdzę, w której odbywa się EXIT i - oczywście - coś zjeść. Jedzenie tak dalece nam się nie udało, że wolę sobie o tym nie przypominać. Powiem tylko, że piłam tam drugie najgorsze wino w życiu (pierwsze na liście miało wyraźny smak mydła, a temu niewiele brakowało do lauru pierwszeństwa).
Kiedy stoi się na moście i spojrzy w stronę Nowego Sadu to widać to:
A kiedy obróci się w drugą stronę, to widać Petroveradin:
Twierdza wygląda bardzo nostalgicznie w popołudniowym słońcu, a tym bardziej, jeśli się wie, że niedługo trzeba będzie wracać do pracy.
I można by powiedzieć, że to by było na tyle, gdyby nie kilka bardzo godnych uwagi miejsc, które odwiedziliśmy w ostatnich godzinach pobytu w Serbii. Warto spróbować rzemieślniczego piwa w Black Turtle, przejść się do Smokvicy na lunch i wino i przede wszystkim do Manufaktury. Byliśmy tą restauracją tak olśnieni, że ledwo zdążyliśmy na autobus na lotnisko. Zjedliśmy mnóstwo rzeczy, piliśmy spritzera z wodą z autentycznego syfonu, zamówiliśmy też deskę serów i zapłaciliśmy równowartość około 120 zł za trzy osoby. Raj na ziemi! Jakby ktoś był zainteresowany, to odsyłam tu.