piątek, 27 maja 2011

Dolce far niente


Maja ciąg dalszy. W tle bzy i pachnąca Saska Kępa, ale także, niestety, złowrogo czająca się sesja... Ale my nic sobie z tego nie robimy! Robimy natomiast obiady, pikniki i desery. A na deser kwintesencja lata, czyli cytrynowe tiramisu. W normalnych warunkach prezentowanie przepisu na to ciasto wydałoby nam się bezcelowe - wszyscy znają tiramisu - ale maj został ogłoszony nie tylko miesiącem fotografii w Krakowie, ale także naszym miesiącem słodkiego nicnierobienia... A wspomniany deser przygotowuje się w niesamowicie mało wymagający sposób! No i w dodatku to nie jest zwykłe tiramisu, tylko cytrynowe:)
A więc zaczynamy:
Wsiadamy na nasze zwinne rowery i mkniemy do sklepu (bo mamy z górki). Tam nabywamy:
opakowanie biszkoptów
opakowanie serka mascarpone (250g)
cukier puder
2 cytryny
Następnie mozolnie pedałujemy pod górę, by już w domu (zziajane jak nieboskie stworzenia) zaparzyć kubek mocnej kawy i wyciągnąć z barku jakiś likier (nie musi być amaretto, my dodałyśmy malinowy).
Kawę i odrobinę likieru wlewamy do głębokiego talerza. Serek ucieramy z cukrem pudrem, dodawanym do smaku. Ścieramy skórkę z cytryn i wyciskamy sok z jednej z nich (albo z dwóch, jeśli chcemy, aby masa była bardzo kwaśna). Dodajemy skórkę i sok do serka. Przygotowujemy sobie jakieś ładne szklane naczynia (my miałyśmy do dyspozycji tylko kieliszki). Układamy w nich warstwę biszkoptów namoczonych dosłownie przez 2 sekundy w kawie i likierze, a potem warstwę serka. I tak dalej, aż nam zabraknie jednego albo drugiego. możemy posypać tiramisu kakaem. Do lodówki zaś wstawić je musimy obligatoryjnie, żeby wszystko się ładnie przeżarło:) Jeść można za jakieś 2-3 godziny. Przepis uproszczony względem oryginalnego włoskiego, ale cel osiągnięty.Tiramisu podnosi nie tylko na duchu. Tira mi su!
Smacznego życzą J. i A.!




poniedziałek, 16 maja 2011

płyną przeze mnie dmuchawce!


 A teraz maj i ja zanurzona w otchłani bezczasu. Aj, uwielbiam maj i tytułową piosenkę też swego czasu uwielbiałam, a teraz w maju nie mam na nic czasu (albo tak sobie wmawiam) ...
Znajduję jednak czas, by powiedzieć Wam dobry wieczór we Wrocławiu! I pochwalić się, że z K. stworzyliśmy przepyszny krem ze szparagów (nie żebyśmy się przechwalali, ale taki był i już). 
A było to tak: ruszyliśmy na wyprawę do sklepu, by kupić coś pysznego, a tam kuszą nas szparagi. Pochwyciliśmy więc spiesznie dwa pęczki, donicę z lubczykiem, śmietankę 30% i jajka i wróciliśmy prosto du kuchni, by jak najprędzej zjeść to, co stworzymy.
Tak prędko jednak nie było, bo najpierw szparagi trzeba było obrać, co zajęło nam znaczącą chwilę, potem szparagi pokroiliśmy i wrzuciliśmy do wywaru warzywnego. Po około 20 minutach odstawiliśmy wszystko do ostygnięcia. Gdy już wystygło zmiksowaliśmy i znów zagotowaliśmy. Do tego dodaliśmy śmietanę z jednym żółtkiem (mieszając uprzednio w kubeczku z dwiema łyżkami zmiksowanych szparagów, coby nam się nie zważyło). Po dodaniu śmietany bardzo mocno uważaliśmy, by już nie zawrzało w garnku.
Nie zawrzało i było pyszne, szczególnie z odrobiną świeżego lubczyku.
Pozdrawiamy i przepraszamy za długą ciszę.
M.iK.




sobota, 14 maja 2011

Pora na rabarbar!!!



Cóż więcej można napisać poza tym, że przyszedł maj, będziemy miały wspólne imieniny, jest ciepło, można chodzić w sandałach i - przede wszystkim - można już kupić rabarbar na Placu Nowym!!! Jest tylko jeden problem: A. żywi osobistą niechęć i odrazę do placka z rabarbarem, ale cudowny kolor i zapach tych łodyg powodują, że nie mogłyśmy się im oprzeć i przypomniałyśmy sobie przepis, który nie wzbudzał spazmów obrzydzenia u A. Wręcz przeciwnie - wywoływał w nas metafizyczny zachwyt. Przepis jest autorstwa naszej ukochanej Nigelli Lawson:
ok. 1 kg rabarbaru
2 szkl. cukru
sok i skórka z jednej pomarańczy (zapomniałyśmy kupić pomarańczy, więc dodałyśmy szklankę soku pomarańczowego i obyłyśmy się bez skórki)
2 szkl. wody
paczka żelatyny
3/4 szkl. wina Muscat (my dodałyśmy zwykłe tanie wino musujące)
Rabarbar myjemy i kroimy w kostkę, wkładamy do naczynia do zapiekania, posypujemy cukrem, polewamy wodą i sokiem pomarańczowym. Naczynie przykrywamy folią lub przykrywką i pieczemy rabarbar w 190 st. przez jakąś godzinę. Wyjmujemy i odcedzamy rabarbarową kostkę od pięknego syropu, który się z niej wydzielił, będziemy bowiem potrzebować tylko tego syropu. Wsypujemy do niego żelatynę, intensywnie mieszamy, żeby nie zrobiły się grudki i dodajemy wino. Tę mieszankę przelewamy do jakiegoś ładnego naczynia, które uprzednio odrobinę natłuściłyśmy, żeby galaretka łatwiej z niego wyszła. Wstawiamy ją na noc do lodówki i rano wytrząsamy z naczynia na talerz. Et voila! Żeby nie było nudno można podać do tego sos ze śmietanki kremówki ubitej z cukrem pudrem i posiekanymi listkami mięty.
Smacznego życzą J. i A.!


piątek, 6 maja 2011

All that I can see is just another lemon tree



Jest tak pięknie, jest tak uroczo, jest tak słodko, że od razu zachciało nam się odrobiny cytryny; i tak zrodziły się eskalopki w sosie cytrynowym. Do nich podałyśmy ryż, który również doprawiłyśmy cytryną, a dla równowagi - szparagi. And nothing ever happens and I wonder...
Oto przepis:

Składniki:

Kilka szparagów, które zostały nam po zupie szparagowej plus zapomniany sos hollandaise z kartonika…
Polędwica wieprzowa
Świeże zioła (bazylia, tymianek, rozmaryn)
Sok z cytryny
Masło
Woreczek ryżu, a do niego sos sojowy,
bazylia, sok z cytryny

Przygotowanie:
Połowę polędwicy kroimy w plasterki i lekko rozbijamy. Nacieramy solą, pieprzem i odrobiną soku z cytryny, posypujemy posiekanymi ziołami i zostawiamy na kilka chwil. W międzyczasie przygotowujemy ryż. Rozcinamy woreczek (tak, właśnie tak, jesteśmy rebelami i nie gotujemy go w woreczku!), wysypujemy go na patelnię, na której uprzednio rozgrzałyśmy odrobinę oleju. Kiedy się trochę podsmaży, zalewamy ryż wodą lub bulionem w takiej ilości na jaką pozwala pojemność patelni. Dolewamy trochę soku z cytryny i sosu sojowego i dodajemy posiekaną bazylię. Jeśli ryż wypije wodę, to jej na nowo dolewamy, aż do momentu w którym będzie on już miękki.
Kiedy ryż już jest gotowy, możemy smażyć eskalopki. Smażymy je na mocno rozgrzanej patelni z obu stron dosłownie chwilę. Zdejmujemy je z patelni dodajemy na nią masło i kolejną porcję soku z cytryny plus może odrobinę soli. To się wszystko ładnie na tej patelni roztapia, a potem polewamy tym lekkim sosem kotleciki, które przełożyłyśmy na talerz.
Serwujemy do tego szparagi z sosem hollandaise, ale o samych szparagach będzie osobny post, więc niech ta kwestia pozostanie niedopowiedziana... Sos zaś był z kartonika, który skrył się w najciemniejszym zaułku naszej lodówki i dziś miał swój nieoczekiwany commingout!
Smacznego życzą J. i A.!