Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 marca 2015

Belgrad dla początkujących


6 grudnia, w ostatnie Mikołajki byłam sama w domu, dość zrozpaczona tym, że nie jestem u mamy i nie zbyt pewna, czy Mikołaj będzie wiedział jak mnie znaleźć w Krakowie. Szczerze zaczęłam się obawiać, czy w moim wieku nadal powinnam czuć dreszcz podniecenia na myśl o tym święcie, czy może jednak należy porzucić złudzenie, że jestem dzieckiem.
I kiedy już miałam się poddać, zadzwoniła do mnie Ania z pytaniem, czy lecimy do Belgradu. Zgodziłam się od razu, bo czas na zakup biletu miałam do północy, a była godzina 23:30.
I tak pod koniec lutego wylądowaliśmy w Serbii.


Cała wycieczka trwała 5 dni, ale nie jestem pewna, czy istotnie tyle, bo jakoś tak się stało, że zgubiłam jeden dzień, ale tak, czy siak czasu było sporo, jak na nasze standardy, Wysiadłam z samolotu oczekując krajobrazu lekko paździerzowego, jako że opowiadano mi, że Serbia przypomina Polskę sprzed 10 lat. Drogę z lotniska przespałam, więc nic nie wiem o krajobrazach, ale trzeba przyznać, że sama stolica jest sto razy bardziej wielkomiejska niż Kraków i trochę przypomina mi Warszawę z jej socrealistycznym monumentalizmem i nowoczesną energią. Okazało się, że jest tam taka ilość fantastycznych knajp, że odwiedzanie ich zajęło nam większość czasu.

 Pewnie, jest w Belgradzie mnóstwo rozwalających się domków i kamienic z odpadającym tynkiem. Poziom rozpadu jednak nie dorównuje Rzymowi, no i oczywiście mnie się bardzo podoba wszystko, co jest odrapane.



Pierwszego dnia zrobiliśmy najważniejszą rzecz, czyli zjedliśmy lunch na ulicy. Był to oczywiście burek (pieczone, potwornie tłuste ciasto filo z mięsem, szpinakiem lub serem - cudownym pachnącym, wiejskim białym serem!). Do atrakcji należał też obowiązkowy nocny spacer, wino i widok na Dunaj z twierdzy Kalemegdan. Jeśli chodzi o wino, to ważne są dwie rzeczy: wszędzie, gdzie byliśmy do wina podawano nam darmowe przystawki. Nawet jeśli były to 3 orzechy, to i tak było to super, bo w Polsce takich luksusów doświadcza się tylko w co lepszych restauracjach, a i tam nie zawsze. Po drugie zaś: spróbujcie wina Probus! Jest genialne, lekkie i jednocześnie bardzo aromatyczne, pachnie wakacjami, kolacją na tarasie i szczęściem. I trudno je dostać w sklepach...





Drugiego dnia trochę więcej zwiedzaliśmy. Byliśmy w mauzoleum Tito, które kryje się pod oficjalną nazwą Muzeum Historii Jugosławii. Trzeba pamiętać, że historii Jugosławii tam się za bardzo nie pozna, ale warto zobaczyć to miejsce ze względów architektonicznych, a także żeby rozumieć stosunek Serbów do swojej historii. 
Widzieliśmy też cerkiew świętego Sawy, która jest w stanie permanentnego wykańczania i to jest w niej wspaniałe. Puste ascetyczne wręcz wnętrze uwypukla ogrom bryły świątyni i działa kojąco w połączeniu z panującą tam ciszą.


Drugi dzień spędziliśmy w knajpach i muzeach, bo trochę padało. Polecam bardzo, bardzo Muzeum Tesli!!! Mniej polecam Salon Muzeum Sztuki Współczesnej, gdzie obejrzeliśmy kilka instalacji, na których świetnie nam się spało. Ważne jest jednak to, co jedliśmy. Znaleźliśmy cudownie autentyczną kafanę zaraz obok Muzeum Sztuki Użytkowej. Jedliśmy tam świetne Ćevapčići. Ta ilość tłustego mięsa na pewno by nas zabiła, gdyby nie duża karafka czerwonego wina. Byliśmy też na lodach u Moritza. Cudowny wystrój rodem z lat 50, i absolutnie wspaniałe lody sprawiły, że chcieliśmy prosić tam o azyl.



Przedostatni dzień przeznaczyliśmy na wycieczkę. Udało nam się znaleźć autobusy do Nowego Sadu, z którego przeszliśmy do Petrovaradina, żeby zobaczyć twierdzę, w której odbywa się EXIT i - oczywście - coś zjeść. Jedzenie tak dalece nam się nie udało, że wolę sobie o tym nie przypominać. Powiem tylko, że piłam tam drugie najgorsze wino w życiu (pierwsze na liście miało wyraźny smak mydła, a temu niewiele brakowało do lauru pierwszeństwa).  


Kiedy stoi się na moście i spojrzy w stronę Nowego Sadu to widać to:


A kiedy obróci się w drugą stronę, to widać Petroveradin:



Twierdza wygląda bardzo nostalgicznie w popołudniowym słońcu, a tym bardziej, jeśli się wie, że niedługo trzeba będzie wracać do pracy.



 I można by powiedzieć, że to by było na tyle, gdyby nie kilka bardzo godnych uwagi miejsc, które odwiedziliśmy w ostatnich godzinach pobytu w Serbii. Warto spróbować rzemieślniczego piwa w Black Turtle, przejść się do Smokvicy na lunch i wino i przede wszystkim do Manufaktury. Byliśmy tą restauracją tak olśnieni, że ledwo zdążyliśmy na autobus na lotnisko. Zjedliśmy mnóstwo rzeczy, piliśmy spritzera z wodą z autentycznego syfonu, zamówiliśmy też deskę serów i zapłaciliśmy równowartość około 120 zł za trzy osoby. Raj na ziemi! Jakby ktoś był zainteresowany, to odsyłam tu.


wtorek, 11 listopada 2014

Wielki błękit


Dwa dni temu weszłam w nową kratkę. Wypełniając formularz osobowy po raz pierwszy musiałam zakreślić kratkę, która nie miała nic wspólnego z wiekiem nastoletnim. Co więcej - sięgała daleko poza to, co jestem sobie wyobrazić w bardzo odległych placach, czyli do trzydziestki. 

Nie powinnam jednak narzekać. Wszyscy moi znajomi już jakiś czas temu poradzili sobie z tym przejściem. Nie jest jednak łatwo. Szczególnie jeśli w momencie podsumowań i planów na przyszłość nachodzi nas jakiś dziwny niepokój spowodowany tym, że - być może, ale nie ma pewności - jesteśmy już dorośli. Chciałoby się mieć czym pochwalić. Ale trudno znaleźć jakieś przekonujące sukcesy. Dlatego, trochę wkurzona, że nie miałam wakacji, przypominam dziś naszą kwietniową wycieczkę na Sycylię. Niech się spełni moje odwieczne pragnienie, by wszyscy mi zazdrościli. Lepszej okazji nie będzie chyba aż do momentu, w którym wreszcie zostanę ekscentrycznym milionerem z wielką willą w Toskanii i tuzinem kotów.



Czyli tak: na początku kwietnia spędziłyśmy (z J., Anią i Beatą) cztery dni zwiedzając północno-zachodnią Sycylię.
W środku nocy przybyłyśmy do Palermo, gdzie przez około dwie godziny szukałyśmy naszego pensjonatu. W pewnym momencie kilkanaście miejscowych wyposażonych w mapy, GPS i łącząc się przez komórkę z rodziną w celu konsultacji podążało z nami, pomagając nam się odnaleźć. Ale na nic się to nie zdało. 
Tego samego wieczora, a właściwie nocy, już po odnalezieniu miejsca naszego noclegu, przeszłyśmy się po mieście i dowiedziałyśmy się, że najlepiej zjeść i napić się można  na placu, który w dzień jest targowiskiem, a w nocy pojawiają się tam sprzedawcy wszelkiego ulicznego jedzenia i otwieraj się bary. 
Rano wszystko wyglądało zupełnie inaczej, kolorowo, ale chyba trochę mniej ciekawie.



Najfajniej oczywiście było na targu i w porcie, bo było nam jedzenie. No i jeszcze znalazłyśmy (trochę przypadkiem) lodziarnię, gdzie można dostać lody w brioszce. Ale uwaga! Nakładają ich zdecydowanie za dużo.
Poza tym nie oceniłyśmy w Palermo wielu miejsc, jako zachwycających. Zdecydowanie, jako najbardziej hmmm... niezwykłe polecamy katakumby Kapucynów, gdzie można oglądać setki zabalsamowanych zwłok. Bardzo ciekawe miejsce. 


Wieczorem wsiadłyśmy po pociągu, by przemieścić się na prowincję. Kolejne dwa dni miałyśmy bowiem spędzić w Castellammare di Golfo. Stamtąd wyruszaliśmy w szereg fantastycznych miejsc, które były na prawdę niedaleko. Przez pół dnia oplalaliśmy się nad wodą, a potem jeszcze zdążyliśmy zobaczyć Erice (średniowiecze miasteczko położone tak wysoko, że wiejący tam wiatr prawie nas uśmiercił), Trapani i pobliskie saliny (gdzie odparowuje się wodę morską i uzyskuje sól). Mieliśmy jeszcze czas, by spróbować najlepszych na Sycylii cannoli, a już po zmroku wykąpać się w dzikich termach.

 Mimo naszych wielkich planów, nie odwiedziłyśmy ani jednej restauracji. Jadłyśmy jednak cudowne rzeczy: nasączany limoncello tort z ricottą, spaghetti z organicznym bobem z ogródka i pesto siciliano. Po kolei: na tort nie mam przepisu, ale smakował on (oprócz tego, że smakował kwiatami) jakby był zwykłym biszkoptem nasączonym mnóstwem limoncello i posmarowanym świeżą ricottą  z cukrem. Zaś pesto siciliano to po portu świeże pomidory utarte z czosnkiem, solą i migdałami. Można dodać do nich trochę surowego bobu. Nie można też zapominać o sycylijskich pomarańczach. Z nich z kolei można przyrządzić bardzo prostą sałatkę dodając do nich czosnek, sól i oliwę. 



Nie można nie wspomnieć, że ostatni wieczór spędziłyśmy w Marsali m.in. na degustacji wina (Marsali, kto by się spodziewał...) Niestety było ciemno i nie mam stamtąd żadnych zdjęć. Mam za to zdjęcie kota z portu w Palermo, więc na nim zakończę.

 

wtorek, 30 lipca 2013

Dolny Śląsk

Spędzam wakacje na razie w domu, na Dolnym Śląsku. Ale w tym roku nie mam zamiaru użalać się nad tym, że nie pojechałam do Chorwacji, Grecji, czy Peru. Nie chcę też używać epitetów z rodzaju polska Toskania, czy Szwajcaria Lwówecka, bo tak jak nie ma polskiego Brada Pitta ani Angeliny Jolie, tak nie ma polskiej Toskanii ani Szwajcarii. Jest to przecież skrajnie idiotyczne. Mamy za to własnych świetnych aktorów, którzy mają własne nazwiska i mamy własne krajobrazy. Oczywiście mamy Bieszczady, Pomorze, Kraków i inne atrakcje. Jednak Dolny Śląsk jest prawie zupełnie pozbawiony turystów, pełen zabytkowych pałaców, niewielkich jezior, rzek o malowniczych nieuregulowanych brzegach, małych miasteczek z fontannami na rynku, wygasłych wulkanów i miejsc, gdzie można świetnie zjeść. Do takich miejsc należy z pewnością Polna Zdrój, gospodarstwo agroturystyczne we Wleniu. 


Zjedliśmy tam bardzo dużo, a temperatura sięgała 35 stopnia. Byliśmy jednak zachwyceni smakami, widokami i sprzętami w kuchni oraz wystrojem wnętrz, które dokładnie obfotografowywałam, nie bojąc się, że jedzenie mi wystygnie (35 stopni, przypominam). Powyżej prezentuje się deser, domowe lody malinowe, a poniżej przystawka.

Po kanapkach z prawdziwkami i serem pleśniowym (gorgonzolą?) zjedliśmy tajski rosół z mnóstwem świeżych ziół z ogrodu gospodarzy. Mało nie dostaliśmy zawału z przegrzania, ale po krótkim odpoczynku dzielnie kontynuowaliśmy. Głównym daniem było curry z mięsem królika. Do niego oczywiście ryż (z szafranem) i świetna orzeźwiająca salsa z awokado i mango. 
 

 Po obiedzie wypiliśmy jeszcze po kieliszku nalewki zwanej wisielcem. Owoce cytrusowe zawiesza się nad naczyniem ze spirytusem na wiele tygodni i czeka aż nasiąkną jego oparami. Wszystko było wspaniałe, pyszne i piękne. Oczywiście pobyt w domu kosztuje mnie wiele zbędnych kilogramów, ale w Krakowie znów nie będę miała czasu jeść, to się wyrówna. Oby... 


Poniżej prezentuję jeszcze widok z okna i niesamowity sernik z kawiarni w Pałacu Lenno. Kończę pisać i boję się skończyć, tak jak boję się końca lata, końca tych wakacji i definitywnego pogodzenia się z końcem studiów. Niby coś tam jeszcze studiuję, ale to już drugi kierunek, to już nie to samo. Jesienią znowu zamieszkamy razem z A., znowu będziemy narzekać na krakowską pogodę, znowu będę gotować makarony i  znowu zacznę studiować. Ale nie będzie to wyczekiwany powrót, jak przez ostatnich 5 lat, a raczej przykry obowiązek. Bycie dorosłym jest bez sensu. Ale może uda się ten etap jakoś obejść. Już bowiem kończąc przedszkole dopytywałam się o emeryturę. Do dzieła więc.

Smacznego życzy A.!

wtorek, 26 lutego 2013

Rzym. Trailer


Postanowiłam odrzucić wstyd i zacząć się chwalić swoimi podróżami. A więc: post z cyklu "nie znam się, to się wypowiem". Właśnie wróciłam z Rzymu, gdzie aktualnie przebywa J. Byłam tam kolejny już raz, ale na pewno nie czuję się tam bywalcem. Pomimo jednak tego, że J. będzie tam mieszkać przez dłuższy czas, również i ja nie mogłam się oprzeć pokusie opisania moich doświadczeń z tym miastem i - co ważniejsze - upublicznienia moich zdjęć. Bo inaczej trudno byłoby nakłonić do ich oglądania kogokolwiek oprócz Ani, która towarzyszyła mi w zwiedzaniu. Od czego więc zacząc pisząc o Rzymie? Od jedzenia!
O restauracjach, w których jadłyśmy razem i tych, w których bywa bez nas (damn!!!) napisze więcej J. Ja, jako osoba specjalizująca się w urządzaniu histerii spod znaku "nie wejdę! Ta restauracja jest dla mnie za elegancka", powinnam napisać raczej o jedzeniu ulicznym.

O pizzy na kawałki i lodach - turystycznych must have, które jednak potrafią być wyśmienite napisze pewnie J., bo także ona zrobiła tym porzysmakom zdjęcia.
Ja zacznę więc od porchetty - kanapki z wieprzowiną. Mięso w kawałkach z dużą ilością tłuszczu. Tak! Zjadłam również tłuszcz i nie umarłam. Wręcz przeciwnie - byłam zachwycona. Tłuszcz smakuje jak smalec. W kanapce czuć też dużo rozmarynu i soli. Można ją kupić w małych sklepikach z panini i w wielu piekarniach. My naszą nabyłyśmy w drodze na Lateran, niedaleko kościoła San Clemente, którego zwiedzanie zdecydowanie polecam. 
-
Owoce i warzywa. Na każdym kroku można znaleźć stoiska z owocami, które aż proszą by je wszsytkie kupić i od razu przyrządzić obiad. Najbardziej znanym targiem jest jednak Campo dio Fiori. Jest tam mnóstwo turystów i wszystko jest droższe niż gdzie indziej, ale też produkty są tam tak piękne i jest ich tak wiele na raz, że można oszaleć z radości!

Na większości bardziej znanych placów i na ulicach można też często kupic pieczone kasztany. Zawsze cieszy mnie ich widok, bo to takie niebanalne i filmowe, ale ich smaku właściwie nie lubię.


Kolejną sprawą sa zakupy. Oczywiście zawsze warto z pogardliwą miną przejść się Via del Corso, czy Via del Condotti i z pewną siebie miną wyglaszac swoje alterglobalistyczne poglądy o tym, że kupowanie w lumpeksach jest dużo bardziej ekologiczne i ciekawsze. Jednak w poszukiwaniu wrażeń i ciekawych pamiątek trzeba podejść na Piazza Borghese albo na "deptak" nad Tybrem za Pałacem Św. Anioła. Na Piazza Borghese i w jego okolicach roi się od cudownych sklepów z antykami, starymi rycinami i używanymi książkami.




 Zaś nad Tybrem można - nieco taniej - zakupić ksiązki dotyczące wiedzy tajemnej (pozycja "Co każdy Mistrz Masoński wiedzieć powinien" jest naszą ulubioną), stare reklamy, grafiki z owocami i statkami oraz pyty winylowe. Trzeba tylko ominąć morze suwenirów papieskich, silikonowych potworów i kotków na baterie.


Ciekawe smakołyki można nabyć w typowo turystycznych sklepach, do których zazwyczaj nie lubię wchodzić, ale tylko tam widziałam panforte, cantuccini, czy inne lokalne słodycze. Zaś dobre sery, gruboziarnistą sól, a nawet prawdziwe trufle można taniej kupić  w  wielu supoermarketach.

I ostatnia już rzecz, chociaż chyba najważnijesza. Zwiedzanie. Myślę, że nie ma sensu pisać o tym, co wszyscy wiedzą. Pomyślałam więc, że napiszę o kilku mniej znanych, a moim zdaniem bardzo ciekawych atrakcjach. Po pierwsze, wspomniany już kościół San Clemente. Jest to jeden z nielicznych śreniowiecznych zabytków w Rzymie. Pod jego bryłą znajdują się udostępnione dla zwiedzających dwukondygnacyjne podziemia, kryjące świątynię z IV wieku i miejsce kultu przedchrześcijańskiego boga Mitry. Zaś dziedziniec z fontanną jest oazą ciszy i spokoju.

Po drugie - cmentarz w dzielnicy San Lorenzo. Cimitero del Verano. Trafiłyśmy tam przypadkiem wcześnie rano. Poranne, mgliste światło, żałobne cyprysy, groby mężów stanu (Garibaldi!) i piękne grobowce zrobiły na nas większe wrażenie niż choćby Père-Lachaise. 



Villa Fernesina. Znajduje się na Trastevere, więc od razu można zwiedzić tę urokliwą dzielnicę. W samej villi zaleca się zwrócić uwagę na freski Rafaela i ogród, w którym rosną drzewka pomarańczowe i latają papugi. Atmosfera jak podczas poszukwania duchów w czasie nocy spędzonej przez Marcella w arystokratycznej villi  w Słodkim życiu.

Muzeum Montemartini. Z dala od centrum przy stancji metra Grabetella (w dzielnicy Ostiense). Ktoś miał świetny pomysł, żeby w byłej elektrowni stworzyć ekspozycję antycznych rzeźb i jednocześnie uwypuklić piękno zabytkowych maszyn. 
I ostatnie. Piazza della Minerva. Kościół z gwieździstym sklepieniem i plac (zaraz z tyłu za Panteonem), na którym nie ma nic oprócz względnej ciszy i spokoju. W jednej z otaczających go kamienic mieszkał bohater Wymazywania Bernharda, które czytałam będąc w Rzymie po raz drugi. Ostatnio coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że też chcę mieć kupę pieniędzy z majątku w Austrii i siedzieć w ocienionym roletami mieszkaniu jakiejś europejskiej stolicy pisząc książki o moich problemach z ojczyzną. Ale skąd wziąć ten splendor i wielkie pieniądze. Oto pytanie ostatnich miesięcy!